Quantcast
Channel: Pulpozaur » Criminal Minds
Viewing all articles
Browse latest Browse all 10

198, 199, 200! (Criminal Minds, S09E12–14)

$
0
0

Artykuł zawiera spoilery.

Why should we look to the past in order to prepare for the future? Because there is nowhere else to look.” – James Burke

Jest coś zabawnego w obchodzeniu okrągłych rocznic. Bo na dobrą sprawę cóż takiego nadzwyczajnego kryje się w fakcie, że jakaś rzecz nastąpiła po raz dwusetny, a nie sto dziewięćdziesiąty dziewiąty? A jednak rocznice z zerami na końcu mają dla nas nieodparty urok i chętnie ulegamy ich czarowi – do tego stopnia, że pewnie poczułbym się oszukany, gdyby mój ulubiony procedural pominął milczeniem to, że stuknęły mu równe dwie setki odcinków.

Z drugiej strony i tak poczułem się nieco oszukany, bo rocznice generują też wyższe niż zwykle oczekiwania, które w tym wypadku nie do końca zostały spełnione. Ale o rozczarowaniach za chwilę; spróbujmy zacząć od czegoś milszego.

Fot. CBS

Fot. CBS

A czymś milszym był bez wątpienia odcinek dwunasty poświęcony mej najulubieńszej bohaterce, czyli Penelope. Myślę, że tak bardzo przypadła mi do gustu, bo spośród całej drużynki twardzieli jest najbardziej ludzka: barwna, gadatliwa, uroczo bezczelna, ale też wrażliwa i zawsze niespokojna o losy swej przybranej rodziny. No a poza tym któż by się mógł oprzeć temu mocnemu makijażowi i kilogramom kolorowej biżuterii? Sama słodycz. Ale że to serial o seryjnych mordercach, twórcy starają się nie przegiąć z cukrem i dla równowagi dorzucają Penelope całkiem sporo mroku. Na szczęście tylko raz, na samym początku, poważyli się zrobić jej fizyczną krzywdę – potem już tylko grali na emocjach. Tym razem dostaliśmy krótki, ale interesujący wgląd w hakerską przeszłość panny P., która rzeczywiście zaskakująco długo pozostawała w cieniu.

Odnoszę wrażenie, że ta wycieczka w lata minione wyszła trochę nierówno. Z jednej strony Penelope jako gotka sprawdza się zaskakująco dobrze: totalnie wierzę w to mroczniejsze wcielenie, bo stanowi wiarygodny psychologicznie i efektowny wizualnie rewers dla jej „normalnej” persony. Z drugiej strony trudno mi się było wczuć w trudną sytuację obecnej Penelope zmuszonej do wejścia w tę dawno porzuconą rolę, bo ową wstydliwą przeszłość pokazano nam w The Black Queen po raz pierwszy. W efekcie stanowiąca emocjonalny rdzeń odcinka konfrontacja z dawną miłością wypadła ciut blado, co było tym wyraźniej odczuwalne, że sama kryminalna sprawa odcinka niczym szczególnym się nie wyróżniała. Ot, typowy średniak z typowym twistem. Perfekcyjnie zagrały natomiast poszczególne sceny hakerskiego wątku: od efekciarskiego wejścia do kafejki w pełnym „umundurowaniu” po scenę pojedynku w cyberprzestrzeni. Powróciła też w solidnej dawce zawsze mile widziana przyjacielska czułość między naszą bohaterką a Derekiem. Co tu dużo gadać, Penelope rządzi.

Fot. CBS

Fot. CBS

No dobrze, pora na dwuczęściowy odcinek rocznicowy. Pierwszym zaskoczeniem było dla mnie to, jak mało wiąże fabularnie obie części – w zasadzie nic poza cliffhangerem. Osobne śledztwa, osobne wyzwania. W odsłonie pierwszej, wyreżyserowanej nota bene przez agenta Rossiego, czyli Joego Mantegnę, zajmujemy się sprawą pana o przerośniętym poczuciu sprawiedliwości. „Spree killer” to dla mnie jeden z ciekawszych typów seryjnego mordercy, bo o ile w działaniach seksualnych sadystów kryje się pokrętna logika, o tyle tu mamy do czynienia wyłącznie z chaosem: ofiarą może paść każdy przypadkowy przechodzień na ulicy. Przerażające i fascynujące zarazem. Podobało mi się też pokazanie, że w przypadku morderstw popełnianych na przestępcach jest zaskakująco silne przyzwolenie społeczne; XXI wiek, demokratyczne państwo, a mimo to gdzieś w ludzkich głowach nadal kryje się żądza krwawej kary rodem z kodeksu Hammurabiego. Jak Kalemu ukraść krowy, to źle, ale jak Kali ukraść krowy, to dobrze!

Na drugim (a może właśnie na pierwszym?) planie mieliśmy tym razem kontynuację wątku Rossiego i jego dawnego dowódcy z Wietnamu. Nagłe zniknięcie „dobrze rokującego” Harrisona Scotta z ośrodka dla weteranów początkowo mocno mi pachniało dość sztampową historią o człowieku ocalonym przed upadkiem w życiową przepaść, który stwierdza, że jednak nie zasługuje na szczęście. Tymczasem dostaliśmy co prawda równie sztampową, ale jednak nieco ciekawszą opowieść o pragnieniu pojednania. Wcielający się w syna Scotta Russel Richardson pokazał aktorską klasę: dostał do zagrania jedną scenę, a i tak zdołał stworzyć zapadającą w pamięć postać. Łatwo zrozumieć, dlaczego syn alkoholika wzbrania się przed ponownym dopuszczeniem do siebie ojca, ale trzeba to było jeszcze wiarygodnie pokazać i ta sztuka się aktorowi gościnnemu udała. Wszystko rzecz jasna kończy się szczęśliwie, nawet nieco zbyt szczęśliwie, dzięki manipulatorskim talentom Rossiego. Podsumowując: jak na reżyserski debiut w Criminal Minds odcinek Mantegnego wypada całkiem nieźle.

Fot. CBS

Fot. CBS

Mam mieszane uczucia co do dwóch omówionych historii: niby jest co pochwalić, ale w ostatecznym rachunku wszystko to jakieś banalne i średnie. I taki też, niestety, był dla mnie odcinek rocznicowy. Może rzecz w tym, że nie sposób było naprawdę martwić się o porwaną JJ, bo przecież nikt tak na serio nie wierzył, by twórcy odważyli się zabić akurat tę postać. Znów też, jak w odcinku dwunastym, istotną dla fabuły przeszłość powołano do życia niejako na poczekaniu – nigdy przedtem choćby wzmianki o tych wydarzeniach, a teraz nagle ich konsekwencje powracają z całą mocą. Rozumiem powody takiego zagrania (efekt zaskoczenia), ale osłabiło ono całościowe wrażenie. Koniec końców oglądałem głównie po to, by rozwikłać osnutą wokół polowania na Osamę bin Ladena intrygę i nacieszyć oczy gośćmi.

Największą atrakcją, rzecz jasna, był powrót Emily – dla mnie pomniejszoną nieco przez fakt, że ledwie kilka tygodni wcześniej niespodziewanie zobaczyłem Paget Brewster w Community. Ale i tak fantastycznie znów ujrzeć ją na ekranie. Te czarne włosy, ta powaga, ta wiecznie zatroskana mina! Oczywiste było, że tylko Emily wolno ocalić JJ, tak jak kiedyś JJ ocaliła Emily (o czym nie omieszkano nam przypomnieć retrospekcją). I szkoda tylko, że zamiast rozpisać historię na dwa pełne odcinki, stłoczono ją w jednym, przez co wszystkie te rocznicowe atrakcje nie mogły należycie wybrzmieć. Ale dość żalów. Na plus z pewnością zapisać mogę bowiem także drugiego mile widzianego gościa – Tahmoha Peniketta, którego po raz pierwszy widziałem na ekranie jako dzielnego Helo z Battlestara Galaktiki, a który w Criminal Minds zagrał, jak się ostatecznie okazało, czarny charakter. Wiele do zagrania nie miał, ale każda scena z nim wywoływała na mojej twarzy uśmiech. Ach, znajomi.

Fot. CBS

Fot. CBS

Co jeszcze było dobre? Niemilec odcinka, czyli specjalista od tortur, który pracę lubi zabierać do domu. Rozwiązanie wątku nowego szefa. Pościg JJ za porywaczem i zemsta na nim. Współpraca drużynki w szantażowaniu rządu USA, by zechciał łaskawie ratować dwójkę katowanych agentów FBI. Retrospekcje JJ. Scena walki pod ostrzałem w Afganistanie. Szczegóły grały, nie do końca zagrała całość. Pozostaje nadzieja, że kolejny odcinek, już nieobciążony wygórowanymi rocznicowymi oczekiwaniami, poradzi sobie lepiej. Bo dlaczego nie?

Criminal Minds
S09E12: The Black Queen, emisja: 15.01.2014
S09E13: The Road Home (Part I), emisja: 22.01.2014
S09E14: 200 (Part II), emisja: 5.02.2014


Viewing all articles
Browse latest Browse all 10